sobota, 29 września 2012

Nie wyfruwam z gniazda.

...czyli część pierwsza z pierdyliona podobnych notek w przyszłości.
Czy tylko mnie spotkania rodzinne nastawiają depresyjnie? Kiedy zaczęłam się przejmować finansami i przyszłością?
Nieświadomym należy się odrobina wyjaśnienia - mam 20 lat, studiuję dziennie i mieszkam w rodzinnym domu, położonym kilkadziesiąt kilometrów od uczelni. Ma to wiele plusów i minusów, chociażby:

+ wygoda i swoboda. Mam własny pokój, stojący samotnie obok pokoju brata, wyprowadzonego z domu w zeszłym roku. Teoretycznie mam również swoją łazienkę. I wygodne kanapy w salonie.
+ koszta. Za bilet miesięczny płacę około 100 zł. Do tego dochodzi tygodniówka na jedzenie. Gdybym mieszkała z koleżanką, musiałabym wydać jakieś 600 zł plus rachunki, plus jedzenie, plus bilet na autobus/tramwaj, a chyba wolę wydać to na treści Zgubiłam Mózg lub podróże z plecakiem, jeśli w ogóle wydać. W obecnej sytuacji ekonomicznej, kiedy po studiach będę musiała się zadowolić jakąkolwiek wypłatą, wybór miejsca do spania jest prosty.
+ szybki internet
+ mniej obowiązków domowych. W roku akademickim nie musiałam sprzątać, prać i gotować (zwłaszcza, jeśli wracałam wieczorem), no chyba, że w sesji, ale sama tego pragnęłam :P We własnym mieszkaniu musiałabym ruszyć dupsko i poświęcić trochę czasu chociażby na ugotowanie obiadu, pozmywanie, upranie ciuchów.
+ nadrabianie zaległości czytelniczych. W minionym roku przeczytałam więcej książek dla przyjemności niż w liceum. Jazda pociągiem daje mi wybór między dodatkową godziną snu, siedzeniem bezczynnie lub czytaniem. 
+/- długa droga na uczelnię i do domu. Do tego da się jednak przyzwyczaić (patrz wyżej). W domu jestem jakieś dwie godziny po skończonych zajęciach.
+/- brak jako takiego "życia studenckiego". Plus i minus, bo niezbyt przepadam za głośnymi imprezami w dużym gronie. Wolę umawiać się ze znajomymi na piwo, obiad, czy zakupy, odwiedzać ich w domach, czy w miastach w których studiują. Czasem jednak mam ochotę się zintegrować, jednak nie dam rady dojechać na hasło "widzimy się za pół godziny u mnie!".
- brak możliwości startu od zera. Biorąc ze sobą kilka sztuk ubrań, coś do pisania i komputer, miałabym wszystko, czego mi potrzeba. Mój obsesyjny umysł dążyłby do porządku wśród tych kilku drobiazgów i wszystko byłoby ułożone, jak od linijki. Tymczasem sterty jakiegoś badziewia w moim pokoju nie potrafię ruszyć. Bo nie. Nie ma miejsca. Wyrzucić? No jak to? Przecież moje kredki z 97 roku jeszcze mi się przydadzą!
- brak samodzielności. Nie jestem niczym uwiązana. Nawet telefon mam na kartę. Nie potrafię załatwiać spraw urzędowych i często łapię się na tym, że na pytanie "Czy jest pani osobą dorosłą?" odpowiadam "Nie" :D 

Nagły zwrot akcji: plusy i minusy mogę sobie wsadzić głęboko. Prawda jest banalnie prosta - jestem śmierdzącym leniem, któremu nie chce wyprowadzać się od rodziców. Ci z kolei tłuką mi do głowy "Zajmij się studiami, nie pracuj. Będziesz pracować po studiach". Żadnej troski o moje finanse, doświadczenie życiowe, czy jako takie ogarnianie, jak to się teraz popularnie mówi. 
Rodzice nadal żyją w świecie, w którym wyprowadzka z rodzinnego domu oznaczała wyłącznie zamążpójście. Mój brat ma dziewczynę. Z daleka. Ku ogromnemu zdziwieniu mojej rodzinki, dziewczyna w swoim rodzinnym mieście mieszkała sama. "No jak to? Przecież ma rodziców." Zdziwił się mój ojciec. Prywatność? Samodzielność?

Po co mi prywatność, zostanę starą panną z gromadką kotów bez kotów, bo tata nie chce zwierząt w domu.
Chyba będę z nimi mieszkać do końca życia.
Amen.

1 komentarz:

  1. ja tam jak najszybciej się wyprowadzam z domu jak będę na studiach, chyba że uda mi się nawiązac jakieś ciekawe znajomości z ludźmi z tzw małacha :> *obsesja*

    OdpowiedzUsuń