poniedziałek, 3 grudnia 2012

DIY: herbaciane kalendarze adwentowe :D

Uznałam, że i tutaj przydałby się jakiś post z tej serii, żeby nie wyjść na Scrooge'a. Wstawiam zatem oblicze sympatycznej Molki i spieszę z wyjaśnieniem.

Wiem, że trochę nawaliłam z czasem, ale wpadłam na to dopiero teraz. Postanowiłam obdarować moje towarzystwo uwielbienia herbaty drobnym upominkiem z okazji adwentu :D
Całość wygląda dosyć chałupniczo, ale taki był zamysł. W dodatku jestem spłukana i korzystałam z tego, co było pod ręką.
 Zgięcie papieru sprawia, że kalendarz stoi stabilnie :)

Oprócz dużej kartki/kartonu (można też wykorzystać tablicę korkową) potrzebujecie 24 okienka (oh rly?). Coś w tym guście (schemat czysto pomocniczy, polecam odmierzyć sobie stosowne długości):
Skrzydełka zaginamy, walimy stosowną ilość kleju i sru na papier. Jeśli chodzi o twardość, u mnie wszystkie elementy były wykonane z bloku technicznego - wyszła konstrukcja na planie półkola. Możecie spróbować z kartonem i bardziej miękkim papierem na okienka.
 Zawartość, czyli przeróżne herbaty, zarówno sypane, jak i torebkowe. Najwygodniej jednak użyć takich, które są pakowane osobno.
Jeśli macie pewność, że ktoś może i lubi jeść słodycze, można zrobić mieszankę różnych dobroci.
 Pobojowisko i kilka okienek
Wreszcie na coś się przydał... Jeśli chcecie uniknąć poodklejanych elementów generujących wiązanki przekleństw, polecam znaleźć coś ciężkiego - podręczniki, pudła z żelastwem, pupę...

Obdarowane bardzo ucieszyły się z prezentu i widziałam, że bardzo je kusi, żeby obczaić herbaciane spoilery na kolejne dni ;)


Wiecie jak dobrze jest obudzić się w pokoju, który pachnie herbatą? :D

piątek, 30 listopada 2012

Kwiatki z wyszukiwarki, part 1

W ostatnich kilku tygodniach uważniej przyglądałam się źródłom ruchu sieciowego i wyszukiwanym słowom, które skierowały ludzi na Zgubiłam Mózg. Żałuję, że dopiero teraz zaczęłam to spisywać, na początku było jeszcze lepiej :D

Mała dawka na dziś (pisownia oryginalna) + moje komentarze:

szczego są kiśle frugo - nie mówi się "szczego", tylko "szczącego" i chyba i tak nie jego...
gazetka avon od jutra - czyli słynne "wracam za 15 minut". od którego jutra? obecnego, czy tego, które było jutrem pięć miesięcy temu?
essence breaking down - lol xD
sen przejechać marchewkę - cokolwiek palisz, podziel się.
zatkane pory zdjęcia - there you go:


czocher mózg - 404 not found
herbatniki dwa banany krówkowej - polski dla obcokrajowców?
buety milk bielenda nigdzie nie ma - happens

bonusy z Marchew Oszczędniej:
naturalny biust ogromny - ciekawe jaka siła wskazała mój blog, google chyba bawi się w ironię
nie umiem załatwiać spraw urzędowych - załóżmy koło pierdół życiowych 

wtorek, 13 listopada 2012

Shipping - co, jak i po co?

Być może nie wiesz, co kryje się za tajemniczą nazwą w tytule posta. A może wiesz i czytasz to, bo zaciekawiło cię i żądasz pikantnych szczegółów.
Do napisania posta zainspirowała mnie czarna (a raczej tęczowo-brokatowa) otchłań, widniejąca w sieci pod nazwą tumblr oraz filmik poniżej (jeśli ten temat to dla ciebie nowość, przygotuj się na dziwactwa. jeśli jesteś ekspertem, nie czytaj, bo to oczywista oczywistość i masło maślane).


Myślę, że Dan (który jest częstym gościem w moim leniwym i stroniącym od nauki życiu) wyjaśnił to zagadnienie w miarę przejrzyście.
Podczas mojej krótkiej (i lamerskiej do tej pory) przygody z różnymi fandomami (historia na kolejną notkę) zaobserwowałam tyle wariantów tego zjawiska, ile dana osoba mogła sobie wymyślić.
Najpopularniejszy i najczęściej występujący rodzaj to ten, który jestem w stanie zrozumieć - kiedy pragniesz, by dwójka postaci wylądowała razem w łóżku. Albo niekoniecznie w łóżku. Pamiętam czasy, kiedy małe dziewczynki były niewinne i zadowalał je jedynie filmowy buziak w policzek, wywołujący niezmierne podniecenie u widzów (widzek?). O ile filmowe/serialowe pary zyskują rzesze "kibiców" (w czasach największej popularności serialu Lost trzeba było opowiedzieć się za parą Jate  lub Skate), tak w internecie aż roi się od nieprawdopodobnych zestawień imion. Pisanie erotycznych opowiadań z Sherlockiem Holmesem i Johnem Watsonem w rolach głównych to już codzienność internetowych wieszczy, zaś w kolejce czekają jeszcze bardziej zaskakujące pary. Wspomniany Sherlock i jego brat Mycroft w kąpieli (wymyślam, nie czytałam :D), Harry Potter i woźny Hogwartu, Filch, przyłapani w niedwuznacznej akcji... Nie natknęłam się natomiast na Kubusia Puchatka, który miałby płomienny romans z Kangurzycą, czy Maleństwem, jednak nie przekopuję ciemnej strony internetu tak zawzięcie jak inni - czekam na info.
Inny typ to snucie fantazji na temat odtwórców ról wyżej wspomnianych (bądź zespołów), śledzenie ich interakcji i interpretowanie zachowań w kontekście własnych domysłów (jedni na serio, inni doskonale odróżniają kolorowy świat fikcji od prawdziwego życia). Młody chłopak pozuje do zdjęcia trzymając kolegę za ramię? To doskonały zalążek nowego opowiadania! O ile parowanie postaci fikcyjnych może przyprawić o zgagę co najwyżej scenarzystów (czy też bardziej wrażliwych internautów), tak cała zabawa w przypadku prawdziwych ludzi wydaje się nieco... osobliwa. Wstawiony powyżej Dan, książę i władca internetów, w umysłach części swych fanek nieustannie odbywa stosunki płciowe ze swym równie metroseksualnym współlokatorem Philem. Podziwiam chłopaków za dystans do siebie, ale odnoszę wrażenie, że mają już dość ciągłej ekscytacji pt. "OMG PHAN (Phil+Dan) IS REAL!!! OMG, I MEAN, HE LOOKED AT HIM!". No cóż, ludzie nieupośledzeni społecznie zazwyczaj tak mają, że patrzą na swojego rozmówcę... :P Pomimo tego, że nie jara mnie fikcyjne swatanie dwójki obcych ludzi (w dodatku przyjaciół - to dziwne, nie sądzicie?), nie przeszkadza mi to. Chyba, że mam przesyt i ktoś jest niezwykle upierdliwy w swoich fantazjach i dzieleniu się nimi ze światem.
Mniej popularny, ale wart zamieszczenia w notce jest wariant parowania znanej sobie osoby z "kimś". To trochę jak snucie dziwnych rozmyślań na temat siebie w połączeniu z kimś znanym, z tą różnicą, że "szczęściarą" jest koleżanka, która tak fajnie wyglądałaby w parze z Ridgem Forresterem. Zdarzyło mi się popełnić kilka friendfików.
Nie patrzcie na mnie. Była to czysta satyra i rozrywka na właściwym, zrozumiałym tylko nam poziomie.
Pozdrawiam koleżanki i ich fikcyjnych mężów skoczków i superbohaterów, rozrywających wrota między czasem i przestrzenią.
Ostatni typ, który przychodzi mi do głowy, to ten, w którym głowni zainteresowani to dwójka ludzi z "prawdziwego" świata. Ten wariant nie jest jednak domeną młodych (łe, nuda. Kto interesuje się perypetiami miłosnymi pani z mięsnego?). Proponuję wam obserwację tego rodzaju shipperów w środowisku naturalnym. Potrzebna wam tylko dwójka dorosłych ludzi stanu wolnego oraz imieniny przykładowej cioci Jadzi...
Konfiguracji w tym temacie jest wiele. Wystarczy porozmieszczać zainteresowanych na wierzchołkach odpowiedniej figury i pociągnąć odpowiednią ilość przekątnych. Jest wzór na ich maksymalną ilość, ale jestem leniwym debilem, który od niemal dwóch lat matematyki używa tylko do składania papieru toaletowego określoną ilość razy, ponadto nie jest to na tyle istotne, by googlować. Przyszły literacie/literatko! Jeśli zastanawiasz się, kogo jeszcze nie uwikłałeś/aś w miłosną intrygę w swym MS Word, ogarnij matematykę.

A propos młodocianych literatów-shipperów, być może otuchy w tym, co robicie doda wam fakt, iż popularna ostatnimi czasy porno powieść "Pięćdziesiąt twarzy Greya" to nic innego jak fanfiction sagi Zmierzch, osadzone w nieco innych realiach i ze zmienionymi imionami postaci, oczywiście ;)

wtorek, 6 listopada 2012

Wzloty i upadki, burzliwy związek, fatalna namiętność, toksyczna druga strona.

Będzie długo.
Rok temu weszłam w nowy związek.
Wiadomo co temu towarzyszy. Ekscytacja, nowe sytuacje, dostrzeganie samych plusów. Pomimo kpin znajomych, trwałam w układzie, którego inni ludzie by sobie nie wyobrażali. Ogólnie jestem zadowolona, pomijając kilka ekscesów, które w jakimś stopniu utrudniły mi życie.
Pierwszy lekki kryzys zaczął się już w październiku 2011, kiedy zostałam, brzydko mówiąc, wyciulana.
Moja znajomość z PKP Przewozy Regionalne przeżyła pierwszy kryzys.
Objazdy.
Podróż do miasta, w którym studiuję, z jednej godziny zamieniła się w półtorej (półtora?). Wybrane połączenia przebiegały drogą okrężną przez inne miasta, jednak większość polegała na przejechaniu trzech stacji, godzinnej podróży podstawionym autokarem i dalszej jeździe pociągiem, trzy stacje przed celem podróży. A jaśniej? Normalnie, żeby dojechać na zajęcia o 8:00 rano, musiałam wyjechać pociągiem o 6:30. W tamtym czasie, gdy czas podróży się wydłużył, a rozkład tymczasowo zmieniono, musiałam stać na peronie równo o 5:00 rano, przy pizgawie -20.
No tak. Możecie spytać "Jakie -20 w październiku?? Powaliło?". Nie. Objazdy trwały do grudnia, choć początkowo obiecywano, że potrwają dwa tygodnie.

Przeżyliśmy zimę. Wszystko wróciło do normy, a pociągi jeździły punktualnie, co do minuty. Przekonałam się, że sytuacja nie jest tak tragiczna, jak większość ludzi uważa.
 Wraz z przełomem stycznia/lutego nadeszła sesja. Nie będę się rozwodzić na temat mojego życiowego szczęścia lub jego braku, jednak coś mnie tknęło i na jeden z ważniejszych egzaminów postanowiłam pojechać godzinę wcześniej niż planowałam.
Pociąg spóźnił się 40 minut. Nie wiem, czy cieszyć się z tego, że pomyślałam o wcześniejszym pociągu, czy walić łbem w ścianę niczym Zgredek.
PKP jakby wiedziało, że skopało sprawę i aż do czerwca nie podpadło niczym (raz tylko w czasie Euro i ogólnego zamieszania ze zmianą rozkładu pociąg nie przyjechał w ogóle, jednak wolną godzinę spędziłam w miłym towarzystwie i nie narzekam ;))

Wraz z nadejściem jesieni nie przewidywałam większych utrudnień. Objazdy się zdarzyły, wydawałoby się, że kilka dni nie utrudni sprawy, jednak już pierwszego dnia nie załapałam się na podstawiony autokar do domu. Spółka PR nie przewidziała, że w godzinach szczytu pociąg przyjmuje i wydala z siebie ogromne ilości pasażerów. W rezultacie podstawiono dwa autokary. Na (zaawansowane) kilkadziesiąt osób. Ścisk, smród, zagrożenie na drodze. Wysiadłam i nasmarowałam skargę. To fascynujące, jak różne sytuacje wpływają na człowieka. Lubię to. Lubię zamieniać się w moherbiczę, smarującą donosy i skargi. Nawet ładnie ubrałam to w słowa. Nie wiedziałam nawet, że mój polski jest na tak wysokim poziomie. Mama była dumna.
W mojej wyobraźni sekretarka PR jawiła się jednak jako opasła pani pod sześćdziesiątkę, która na klawiaturze pisze dwoma palcami, dokumenty wypisuje w paincie, a na jej pulpicie jawi się skrót do internet explorera, "żeby były internety". Nie oczekiwałam na odpowiedź.
Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy dostałam maila...
"Szanowna Pani
*moje imię i nazwisko, e-mail*
W związku z pani przejazdem pociągiem REGIO *blablabla* Zakład Przewozów Regionalnych informuje, że w związku z otrzymanymi sygnałami dotyczącymi przepełnionych autobusów komunikacji zastępczej na odcinku XYZ podjęto decyzję o uruchomieniu od dnia ... trzech autobusów za ww. pociąg
*blablabla, coś o stronie internetowej*
Za wszystkie utrudnienia uprzejmie przepraszamy
*pieczątka i podpis (lol)*"
Doktor miał racje. I'm brilliant and I can change the world. No i wiecie. Faith in Przewozy Regionalne restored, sranie w banię, takie kwiatki.

Nigdy nie przeszkadzała mi podróż złomem. Do dzisiaj.
Gdzieś w 1/3 trasy przebudziłam się z zasłużonego, porannego snu. Coś śmierdziało i jakimś cudem nie byłam to ja.
POCIĄG SIĘ STACZAŁ.
*spoiler: przeżyłam, kto by pomyślał!*
Nie jakoś gwałtownie. co kilkadziesiąt metrów maszyniście udało się zahamować, po czym pojazd ponownie zjeżdżał z górki. Wysłałam pożegnalnego smsa do Człowieka Skurwiela (jest pierwsza w kontaktach, a w ostatnich chwilach życia nie ma czasu na kopanie w książce adresowej. Poza tym ją lubię i wiedziałam, że mogłam dostarczyć jej tym wyśmienitej rozrywki). Mieliśmy opóźnienie i w myślach obliczałam czas, do przyjazdu kolejnego pociągu, który mógł się z nami zderzyć (wiem, że konduktorzy mają swoje tajne urządzenia do komunikacji, ale tak było bardziej dramatycznie, hamerykańsko i w ogóle sensacja). Spocony maszynista nerwowo biegał z jednego końca pociągu na drugi, ignorując zdumionych pasażerów. Konduktor schował się w swoim przedziale. Nerwową atmosferę podkręcała książka, którą zaczęłam czytać, aby mieć co robić. Jednej z bohaterek odeszły wody i zaczęła rodzić. W supermarkecie.

W pewnym momencie pociąg już nie hamował...

...ponieważ powolutku toczył się w kierunku poprzedniej stacji. Wówczas konduktor wyszedł ze swej nory ze słowami "Proszę państwa, mamy awarię". You don't say! Od wyjazdu z mojej miejscowości minęła godzina, czyli planowo miałam już być u celu. Tymczasem nadal tkwiłam na stacji oddalonej o 15 minut od domu. Powiedziano nam, że musimy czekać kolejne pół godziny na następny pociąg, który nas popchnie.
"How about no", pomyślałam i wyskoczyłam z maszyny zagłady na zimny peron. Na pociąg powrotny poczekałam jakieś pół godziny. Przy okazji coś strzyknęło mi w kręgosłupie. W końcu, po zmarnowaniu trzech godzin byłam w domu.
Nie wiem, czy popieprzony pociąg dojechał do celu, ale nie mówili o nim w wiadomościach, więc spoczko.

Wszystko wskazuje na to, że mój związek z PR niedługo się skończy. Wspomniana spółka zostaje wyparta przez inną, posiadającą bardziej nowoczesne pociągi, którymi zachwycam się od dłuższego czasu. Obawiam się jednak, że to nie koniec przygód - w moich okolicach lubią wysypywać węgiel na tory :)

sobota, 27 października 2012

Twórczość vs internety - analiza i interpretacja własna tekstu #1

W dzisiejszym odcinku Marchew Oszczędniej chciałam podzielić się myślą, która zakiełkowała w mojej głowie jakiś czas temu, podczas leniwego popołudnia przy akompaniamencie rebel.tv (pozdrawiam stację i polecam ludziom, którzy niekoniecznie interesują się vivowym popem, czy programami randkowymi rodem z  mtv).
Na pewno też czasem przeżywacie takie chwile, gdy słysząc tekst piosenki na myśl przychodzi wam jedynie głośne "wut".

W pierwszej odsłonie (mam nadzieję) cyklu: Chad Kroeger - Hero, czyli piosenka promująca Spidermana z 2002 roku.


Rzućmy okiem na tekst:
I am so high, I can hear heaven.
I am so high, I can hear heaven.
Oh but heaven, no heaven don't hear me.
Oddaję głos Zbyszkowi.

And they say that a hero can save us. 
I'm not gonna stand here and wait. 
I'll hold on to the wings of the eagles. 
Watch as we all fly away. 
- refren to dalszy ciąg wypowiedzi Zbyszka, znudzonego oczekiwaniem na bohatera, który nie raczy zjawić się w jego życiu. Chłopak postanawia samodzielnie wyruszyć w podróż do wnętrza swojej jaźni.

*sentymentalny fragment o miłości, nijak niepasujący do przygód i akcji - pomijamy*

And they say that a hero can save us.
I'm not gonna stand here and wait.
I'll hold on to the wings of the eagles.
Watch as we all fly away.
And they're watching us (Watching us) 
They're watching us (watching us) as we all fly away.
And they're watching us (Watching us) 
They're watching us (watching us) as we all fly away.
And they're watching us (Watching us) 
They're watching us (watching us) as we all fly away.
- Powtarzane kilkukrotnie słowa "they're watching us" ("obserwują nas") zdradzają obawy odnośnie niezidentyfikowanych jednostek. Podmiot wystawia tym samym na światło dzienne swoje urojenia o charakterze prześladowczym, przejawiające się przekonaniem o nieustannym zagrożeniu ze strony wrogich, niezidentyfikowanych sił (fanks, wiki). 

Monotonię piosenki ubarwia motyw Zbyszka, przemierzającego niebo wraz z Hardodziobem. 


Bonus:
Gościnny udział braci Weasley.

sobota, 6 października 2012

Jesień

Jesień. Podziwiam świat wokół mnie i na nowo poznaję miejskie życie. Umiarkowanie ciepłe dni umożliwiają mi jako-taką egzystencję za dnia. Widzę ludzi, jeszcze lekko ubranych, stojących w kolejce przed jedną z jedzeniowych budek w dużym mieście. Dziwne. Kilka miesięcy temu ta sama czerwona budka, oferująca kanapki, kebaby, zapiekanki, drożdżówki i inne dobroci nie cieszyła się zainteresowaniem. Wtapiała się w otoczenie poPRL-owskich budynków, niczym dekoracja, ozdobiona znudzonym sprzedawcą w środku. Dziś, przemalowana w odcienie bieli i zieleni zaprasza napisem "SANDWICH BAR" lokalnych "byznezmenów" w koszulach i krawatach. Przy uszach komórki, poruszane są sprawy "byznesowe", umawiane "lancze". Pan z teczką w ręce właśnie informuje kogoś, że "stoi przed sendłyć bałem". Tak wiele i tak niewiele. Ach, konsumenci. Nachodzi mnie refleksja, że właściciel budki może być absolwentem psychologii. Czeka mnie świetlana przyszłość.

Obserwuję pożółkłe liście drzew za oknami wydziałowych sal, mijam te same drzewa w drodze na dworzec, słucham zwierzeń obcych ludzi. Dlaczego?
Być może postawą ciała, ruchem, czy mimiką podświadomie zdradzam powolne przyjmowanie przyszłej roli i zachęcam do kontaktu. Lol, nope. Zdradza mnie pozornie niewidzialny tatuaż z danymi na czole. Widoczny jedynie dla osób w wieku okołoemerytalnym i wyżej. Młodsze pokolenia w wyniku ewolucji nabywają pewnego rodzaju daltonizmu i dostrzegają jedynie barwy, które da się zapisać w RGB.
Przebojowa Maryśka w czerwieni, bratnia dusza Elżbiety Jaworowicz, opowiada mi o chęci powtórzenia życia i zamiany farmacji na dziennikarstwo. "Ale bym ich opisywała! Ja to bardzo do ludzi jestem. A pani studiuje, prawda? Można wiedzieć co?". Maryśka to zakamuflowany agent CBŚ, najlepszy w swym fachu. Powoli i starannie wydobywa ze mnie z pozoru nieistotne informacje.
Jesienny las w barwach złota tak pięknie wygląda z okna pociągu.

Wieczory zdobywają mnie na nowo. Deszcz jest przyjemny, gdy zakopuję się w mojej ciepłej jaskini. Odrzucam na bok przeczytane strony podręcznika i zastanawiam się, jakim cudem ciekawy materiał może zostać opisany w tak zniechęcający sposób.
Nie dzisiaj. Oddaję się herbacianym przyjemnościom (śliwka i cynamon). Gościnny udział papieru i nożyczek.
Pif paf! Exterminate!

Poranek, przed świtem. Jeden z minusów jesieni. Nie widzę przestrzeni wokół siebie, a nagle zapalone światło wyzwala "mdfkhsrghw" z głębi gardła. Przyjechali. Nie ma czasu do stracenia. Powolnie wciągam na tyłek znoszone dżinsy i usiłuję przypomnieć sobie, jak włączyć mózg.
Kilka godzin i kilkadziesiąt kilometrów później podążam za wesołą gromadką, dzierżąc podany mi do ręki nóż. Dziwi mnie to, jak bardzo pogarsza się wzrok wesołej gromadki w wieku produkcyjnym. Nikt nie widzi, nikt nie wie, co przeoczył. Nikt nie spodziewa się, że zaraz użyję noża.
Nie stawia oporu. Stoi cicho, czekając na mój ruch.
Zdobywam pierwszego prawdziwka.





Jesień.

sobota, 29 września 2012

Nie wyfruwam z gniazda.

...czyli część pierwsza z pierdyliona podobnych notek w przyszłości.
Czy tylko mnie spotkania rodzinne nastawiają depresyjnie? Kiedy zaczęłam się przejmować finansami i przyszłością?
Nieświadomym należy się odrobina wyjaśnienia - mam 20 lat, studiuję dziennie i mieszkam w rodzinnym domu, położonym kilkadziesiąt kilometrów od uczelni. Ma to wiele plusów i minusów, chociażby:

+ wygoda i swoboda. Mam własny pokój, stojący samotnie obok pokoju brata, wyprowadzonego z domu w zeszłym roku. Teoretycznie mam również swoją łazienkę. I wygodne kanapy w salonie.
+ koszta. Za bilet miesięczny płacę około 100 zł. Do tego dochodzi tygodniówka na jedzenie. Gdybym mieszkała z koleżanką, musiałabym wydać jakieś 600 zł plus rachunki, plus jedzenie, plus bilet na autobus/tramwaj, a chyba wolę wydać to na treści Zgubiłam Mózg lub podróże z plecakiem, jeśli w ogóle wydać. W obecnej sytuacji ekonomicznej, kiedy po studiach będę musiała się zadowolić jakąkolwiek wypłatą, wybór miejsca do spania jest prosty.
+ szybki internet
+ mniej obowiązków domowych. W roku akademickim nie musiałam sprzątać, prać i gotować (zwłaszcza, jeśli wracałam wieczorem), no chyba, że w sesji, ale sama tego pragnęłam :P We własnym mieszkaniu musiałabym ruszyć dupsko i poświęcić trochę czasu chociażby na ugotowanie obiadu, pozmywanie, upranie ciuchów.
+ nadrabianie zaległości czytelniczych. W minionym roku przeczytałam więcej książek dla przyjemności niż w liceum. Jazda pociągiem daje mi wybór między dodatkową godziną snu, siedzeniem bezczynnie lub czytaniem. 
+/- długa droga na uczelnię i do domu. Do tego da się jednak przyzwyczaić (patrz wyżej). W domu jestem jakieś dwie godziny po skończonych zajęciach.
+/- brak jako takiego "życia studenckiego". Plus i minus, bo niezbyt przepadam za głośnymi imprezami w dużym gronie. Wolę umawiać się ze znajomymi na piwo, obiad, czy zakupy, odwiedzać ich w domach, czy w miastach w których studiują. Czasem jednak mam ochotę się zintegrować, jednak nie dam rady dojechać na hasło "widzimy się za pół godziny u mnie!".
- brak możliwości startu od zera. Biorąc ze sobą kilka sztuk ubrań, coś do pisania i komputer, miałabym wszystko, czego mi potrzeba. Mój obsesyjny umysł dążyłby do porządku wśród tych kilku drobiazgów i wszystko byłoby ułożone, jak od linijki. Tymczasem sterty jakiegoś badziewia w moim pokoju nie potrafię ruszyć. Bo nie. Nie ma miejsca. Wyrzucić? No jak to? Przecież moje kredki z 97 roku jeszcze mi się przydadzą!
- brak samodzielności. Nie jestem niczym uwiązana. Nawet telefon mam na kartę. Nie potrafię załatwiać spraw urzędowych i często łapię się na tym, że na pytanie "Czy jest pani osobą dorosłą?" odpowiadam "Nie" :D 

Nagły zwrot akcji: plusy i minusy mogę sobie wsadzić głęboko. Prawda jest banalnie prosta - jestem śmierdzącym leniem, któremu nie chce wyprowadzać się od rodziców. Ci z kolei tłuką mi do głowy "Zajmij się studiami, nie pracuj. Będziesz pracować po studiach". Żadnej troski o moje finanse, doświadczenie życiowe, czy jako takie ogarnianie, jak to się teraz popularnie mówi. 
Rodzice nadal żyją w świecie, w którym wyprowadzka z rodzinnego domu oznaczała wyłącznie zamążpójście. Mój brat ma dziewczynę. Z daleka. Ku ogromnemu zdziwieniu mojej rodzinki, dziewczyna w swoim rodzinnym mieście mieszkała sama. "No jak to? Przecież ma rodziców." Zdziwił się mój ojciec. Prywatność? Samodzielność?

Po co mi prywatność, zostanę starą panną z gromadką kotów bez kotów, bo tata nie chce zwierząt w domu.
Chyba będę z nimi mieszkać do końca życia.
Amen.

czwartek, 27 września 2012

Bożenka i pociąg.

Pewnego (jeszcze wakacyjnego) dnia zatęskniłam za pociągowym stukotem, snem i czytaniem książki przy akompaniamencie szumu za oknem. Decyzja była szybka. Skontaktowałam się z najdalej mieszkającymi znajomymi i spakowałam mój plecak, oczekując kolejnej przygody.
Przygody przemilczę, gdyż nawet dla mnie nie są one tak zjawiskowe, jak okoliczności podróży powrotnej.

Wieczorem, w dniu przedwyjazdowym, rozdzwonił się mój telefon. Tata. Przerażona wizją rodzica grzmiącego "Wiem u kogo jesteś! Nie ukryjesz przed nami tego gacha!", drżącymi rękami odbieram. Egzekucja wykonana od razu jest mniej bolesna.
- Marchewciu, właśnie sprawdzam rozkład jazdy i tego twojego pociągu tutaj nie ma - oznajmił zatroskany tatuś, ku mojemu zdziwieniu.
- ale jak to? - zdębiałam - na pewno coś sknociłeś (ach, ta wiara w rodzica)
- sprawdź sama i zadzwoń.
Tak też zrobiłam. Internetowy rozkład jazdy obwieszczał czarno na białym (czy jak kto woli: "jak byk"), że "mój" pociąg nie figuruje w dostępnych połączeniach. Mało tego, nie mam żadnego bezpośredniego. Najbardziej atrakcyjna wydawała mi się opcja przesiadki w Poznaniu.
Nazajutrz, po spakowaniu ostatnich potrzebnych mi rzeczy udałam się na dworzec i grzecznie ustawiłam w kolejce po bilet, po drodze myląc okienka. Gdy już udało mi się zawitać w Pokoju Zwierzeń Podróżnika, wydukałam z pamięci magiczną formułkę informującą, że chcę studencki bilet na pociąg X do Poznania, a następnie na pociąg Y z Poznania do Marchewkowego Raju.
Pani była mocno zdziwiona, że chcę taki, a nie inny bilet, jednak nie skomentowała.

Nadszedł moment rozstania i wsiadania do pociągu. Z głośników usłyszałam "Pociąg TLK X z Gdańska wjedzie na peron któryśtam. Wagony do Poznania z przodu pociągu, ostatnie wagony do Marchewkowego Raju". Zdębiałam. W pośpiechu wskoczyłam do pociągu i zaczęłam biec w poszukiwaniu konduktora. Pan poinformował mnie, że może sprzedać mi nowy bilet, na bezpośrednie połączenie z moim celem podróży, natomiast zły bilet mogę wymienić w tamtejszej kasie na gotówkę. Zrelaksowana, przystąpiłam do lektury przygód Doktora Who, nie przeczuwając, co wydarzy się w ciągu kilku godzin.

Po drodze dosiadły się do mnie panie z jednej z byłych republik radzieckich. W moim umyśle funkcjonowały jako Swietłana, Nadieżda i Olga - w końcu to chyba jedyne tamtejsze imiona (a ignoracja to grzech, mea culpa). Jechałyśmy w ciszy, co jakiś czas wymieniając jedynie serdeczne uśmiechy i "przeprraaszam" przy wyjściu z przedziału.
Nagle zjawiła się ona.
- dzień dobry! można tutaj? wolne miejsca? - sapnęła zmęczona kobieta w średnim wieku, jak się później okazało, Bożenka.
- tak, proszę bardzo - otworzyłam szerzej drzwi puszki Pandory.
Bożenka rozsiadła się wygodnie, spojrzała na współtawarieszki podróży, po czym rozpoczęła monolog otwierający całą sagę jej życia.
- ale się ciepło ubrałam - zaczęła, rozciągając zimowy sweter - bo wiecie panie, ja jadę ze wsi Stara Wioska, powiat Bożenkowo. Wysiadam na stacji X, potem jadę do kuzynki do wioski, wiecie, busikiem, będę musiała pytać w PKS-ie...
- przepraszam... - przerywam nieśmiało - ale panie są z zagranicy, mogą pani nie zrozumieć...
- O! - Bożenka aż podskoczyła na siedzieniu - bo ja mam synów za granicą! Panie może znają! Siedzą w Anglii, za robotą pojechali. Jeden tapety kładzie, a drugi murarz...
- panie są z Rosji, czy Ukrainy? - spytałam, przerywając kolejny potok słów.
- z Ukrainy - odpowiedziała Swietłana, uśmiechając się serdecznie
- to miło - odpowiedziała Bożenka, która na wszystko miała gotową odpowiedź - mam rodzinę w miejscowości B... znacie? nie? To może miejscowość K? nie?
- K jest na Bielarusi - odpowiedziała Olga, która coś tam rozumiała po polsku.
Bożence nie przeszkadzała jednak nikła znajomość polskiego u kobiet w przedziale i bez skrępowania kontynuowała swoją opowieść, jednocześnie kilkukrotnie rozbierając się do biustonosza i podkoszulki i zakładając sweter na nowo.
- ale się spociłam... - westchnęła, wyjmując z torebki ogromny dezodorant w spreju i popsikując obficie sweter pod pachami, na brzuchu i biuście - normalnie jak na zimę się ubrałam!

Smrody spowodowały, że Olga zaczęła kaszleć.
- pani jest przeziębiona? - spytała Bożenka, ignorując zdezorientowane twarze towarzyszek - przeziębiona? PRZE-ZIĘ-BIO-NAAA? chora pani jest? chora?
Kobiety nadal nie rozumiały znaczenia słów "przeziębiona" i "chora". Spotkałam zagubiony wzrok Nadieżdy, więc pokazałam gestem wycieranie nosa.
- moi synowie by umieli - westchnęła Bożenka, nie kryjąc dumy - oni znają język obcy. W Anglii są. Młodszy jest murarzem, a starszy tapety kładzie, dziewczynę ma. On 30 lat, ona 26. Mówię mu, "weźcie ślub!", ale on mówi "mama, nie wtrącaj się"...
Bożenka powtórzyła to jeszcze kilka razy, przeplatając stale pytaniami o swoją stację.
- a ta stacja X, daleko to jeszcze? - spytała mnie, przejęta
- niestety nie wiem, odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Bożenka postanowiła i mnie wypytać o miejscowości i krewnych.
- Bo mój mąż, Iksowski, jest ze Śląska, jak pani! - poinformowała - ma rodzinę w Katowicach. Zna pani? Iksowscy
- nic mi to nie mówi...
- ma też w Zabrzu, Igrekowscy? Zna pani?
- niestety
- a w Koszalinie? (wtf? to na północy :P) Renatka X, pracuje w banku. Mówi to pani coś?
Pokręciłam przecząco głową i wróciłam do lektury, a Bożenka zaczęła zabawiać rozmową i zdjęciami synów Swietłanę, która jej przytakiwała.

Minęło kilka chwil.
- bo jak ostatnio jechałam do tej kuzynki, jechałam cztery godziny, to pewnie teraz tak samo, prawda? Co pani myśli?
- naprawdę nie wiem...
Dla świętego spokoju sprawdziłam kartkę z rozpiską stacji (przy toalecie) i poinformowałam Bożenkę, że czekają ją jeszcze trzy stacje przed upragnionym miastem X.
Gdy wróciłam, Bożenka odczuła potrzebę i zarzuciła sweterek na bieliznę.
- bo ja do toalety muszę - wyjaśniła - przecież jak pojadę busikiem, to nie będę miała jak. A będę musiała jeszcze w PKS-ie pytać. Tam po drugiej stronie dworca jest.
Po chwili pociąg zatrzymał się na jednej za stacji, a Bożenka z powrotem wpadła do przedziału.
- muszę poczekać! - wysapała przejęta - bo nie wolno, gdy pociąg jest na stacji! A ja muszę sikuu!
- ale może sobie pani zająć kolejkę - doradziłam, modląc się, by skorzystała z tej opcji.
- tak zrobię! - ucieszyła się - wezmę torebkę. Bo wie pani, mam tam podpaskę.

Po powrocie Bożenka kontynuowała grę w sto pytań.
- do tego X już niedaleko, prawda?
- nie wiem, naprawdę
- chyba dojedziemy o 17, jak pani myśli?
- naprawdę nie wiem
- to jeszcze godzina?
- nie, proszę pani, do 17:00 jeszcze tylko pół godziny.
Przygotowywałam się psychicznie na pytanie o peron, na który przyjedzie pociąg.

Stało się. Bożenka opuściła nasz przedział. Panie zastygły w oczekiwaniu przy oknie. Po wyjściu Bożenki spojrzały mi głęboko w oczy i wybuchnęły śmiechem.
Kilka stacji później usłyszałam żywą dyskusję Nadieżdy i Olgi, w której kilka razy przewinęło się słowo "Polska". Ku mojemu zdziwieniu, Nadieżda przechyliła się w moją stronę i spytała
- ekskjuz mii, du ju spik inglisz?
- yes... - odparłam skonfundowana. Mój angielski jest na zaawansowanym poziomie jeśli chodzi o rozumienie, pisanie, czytanie i całą resztę tej działki. W mowie przypominam jednak poparzoną, jąkającą się fretkę, zwłaszcza w kontakcie z obcymi.
- in połlisz lengłidż - kontynuowała Nadieżda swoim twarrdym akcentem - Połland is "Polska" or "Polonia"?
- it's "Polska". And it's "Polonia" in Latin. - odparłam, po czym każda z nas zajęła się swoimi sprawami.

W ciągu kolejnych kilku godzin spytała mnie jeszcze o dwie rzeczy.
- ajm sori. Hew ju got deliszys połlisz ajs krim?
- what kind of ice cream? - wypaliłam bez zastanowienia (patrz wyżej)
- łi loooow ajskrim. łi łont tu noł łot is de best.
Na końcu języka miałam "Grycan", jednak szybko przeanalizowałam sytuację. Co, jeśli to wyguglują?
- Zielona budka - odparłam z uśmiechem - with green logo and golden letters.

Ostatnie pytanie usłyszałam na dziesięć minut przed stacją końcową
- is it rili far?
- no, it's the next station.
- OŁ, ITS DE BEST NIU TUDEJ - uradowała się kobieta
- yes, it's sooo tiring - westchnęłam
- and soł boring... - uśmiechnęła się znacząco.

Na koniec kwiatek ze stacji końcowej.